Przejdź do głównej zawartości

Co za posr... dzień...

Od rana atmosfera taka, że siekiera wisi w powietrzu... Od wczoraj tak miło było... Istna małżeńska sielanka...

Ale to tylko tło tego jakże popieprzonego dnia...



Rano smażąc placki z jabłkami dla Zośki poparzyłam sobie dwa palce u lewej ręki -  kciuk i wskazujący... Nie pytajcie jak? Nie istotne...  Powiem tylko tyle - wspięłam się na wyżyny głupoty...

Bolało jak cholera, co chwilę stałam z łapą wsadzoną pod zimną wodę... Ale trudno, w końcu to tylko lewa ręka... została mi jeszcze prawa...

Nie na długo niestety!

Pół godziny później zmywając szklanki skaleczyłam się w środkowy palec prawej ręki. I oczywiście nie dość, że głęboko to jeszcze w najbardziej "zajebistym" miejscu - na zgięciu... od zewnątrz... Krew się lała jak z prosiaka...

OK. Damy radę. Od tego się nie umiera...

W nadal, mocno gęstej atmosferze poszliśmy z Zośką na grzyby... 

To tu... To tam... To może jeszcze tam... 

Trochę nam się kierunki pomieszały i z lasku wyszliśmy w sąsiedniej wsi... 

Niby nie tak znowu daleko... Jakieś dwa kilometry. Jednak po dwóch godzinach wcześniejszego łażenia Zośkowe nóżki trochę się zmęczyły...  Mamusia musiała więc taszczyć piętnaście kilo na rękach... Tatę niestety dzisiaj bolały plecy...

Zupełnie bez złośliwości dodam, że znaleźliśmy jednego, małego, nadgryzionego przez ślimaka maślaka...

Po kolejnym zagęszczeniu atmosfery i fochu Zośkowego taty, udało nam się dojść do porozumienia i we trójkę pojechaliśmy na zakupy (pożyczonym samochodem, bo nasz się popsuł...) Takie zwykłe, spożywcze...

Nie było nawet tak najgorzej. Wróciliśmy do domu. Wypakowaliśmy wszystko z samochodu i... zauważyliśmy, że niestety nigdzie nie ma książki jaką kupiliśmy Zośce. Fuck... Została w wózku sklepowym...  Wiadomo... rozpacz po całości...

Szlak jasny by to trafił... 

A ten cholerny dzień jeszcze się nie skończył... Pewnie się poślizgnę w wannie i złamię nogę... ;-)


Komentarze